Grześ-Rakoń-Wołowiec
Jeden wolny weekend, tatrzańskie szlaki wyznaczone, a tu załamanie pogody – zima na początku lata. Można było albo odpuścić albo liczyć na przychylność niebios i zaryzykować … my lubimy ryzyko;)
Rakoń i Wołowiec były moim małym marzeniem już chyba 3 lata, kiedy w pierwsze wiosenne dni zdobyliśmy Grzesia. Plan został wykonany ale widoki i śnieżna jeszcze wtedy panorama rozpaliła zmysły i chęci na więcej.
Teraz decyzja zapadła i nawet pogoda nie mogła pokrzyżować planów, chociaż oczywiście braliśmy po uwagę, że w każdej chwili będziemy musieli zawrócić.
Na Siwej Polanie byliśmy stosunkowo późno (jak na nas) bo dopiero koło 7.30 ale najdłuższe dni o tej porze roku pozwalają na wędrówki do godzin wieczornych.
Dolina Chochołowska jest chyba najczęściej odwiedzanym przeze mnie miejscem w Tatrach ale tym razem czułam się, jakbym była tutaj pierwszy raz. Wszystko było jakby nowe, nieznane … Pierwsze metry za szlabanem i punktem sprzedaży biletów do TPN i witają nas budki/szałasy z piwowarskimi parasolami, “góralskimi” przysmakami, “regionalnymi” pamiątkami. Nie tego się spodziewałam i niechęć do tych widoków tak spotęgowała tempo marszu, że po godzince z małym hakiem dotarliśmy do Schroniska. Tam szybka kawka, obowiązkowo z tamtejszą szarlotką i w drogę.
Niestety niebo zza Schroniska nie przedstawiało się przyjaźnie – czarne chmury sugerowały zapowiadany deszcz, a wyżej nawet i śnieg. Długo nie musieliśmy czekać – kilka minut później pierwsze oberwanie chmury. Plusem był fakt, że szliśmy lasem więc drzewa zawsze coś nas ochroniły. Na szczęście popadało tylko chwilę więc w spokoju mogliśmy maszerować w kierunku Grzesia.
Im wyżej tym coraz więcej było niskich chmur i mgieł, które skutecznie zasłoniły całą panoramę. Nie widząc wokół wiele i patrząc głównie pod nogi w pewnym momencie podniosłam głowę – a tu krzyż, czyli już jesteśmy? Jakoś strasznie szybko nam poszło …
Nie oglądając się za siebie (i tak widoczność była praktycznie zerowa) ruszyliśmy dalej w kierunku Rakonia. Było coraz bardziej mgliście, wiatr z zimnego stał się lodowaty, momentami było takie błoto, że brodziliśmy w nim niemal po kostki, zaczął delikatnie sypać śnieg, a my byliśmy na szlaku sami. Zaczęłam się zastanawiać, kto w razie potrzeby by nam pomógł … ale to takie głupie myśli na szczycie gór;)
Rakoń przywitał nas nieco ośnieżony ale z grupą chłopaków, którzy również podążali na Wołowiec więc moje myśli nieco się uspokoiły;)
Szybkie foto, rozeznanie w którą stronę skręcić i idziemy dalej. Niestety było coraz zimniej i coraz więcej śniegu pod butami. W pewnym momencie wydawało mi się, że grzmi ale to chyba były odgłosy wiatru na Wołowcu. Nie powiem, że przez myśl nie przebiegła mi burza śnieżna … no ale nie wnikajmy;)
Szlak ostro piął się w górę ale nie było nic widać, chociaż może i dobrze bo nie zniechęcałam się, że jeszcze tak daleko.
Na Wołowcu już tak wiało, że po pierwsze trzeba było się cieplej ubrać, a po drugie drogowskaz ze szlakami leżał złamany na ziemi i pamiątkowe zdjęcie było nieco innego charakteru.
Wiało zimnem, widoków zero, więc nie pozostało nic innego jak po chwilowym odpoczynku zawrócić do Przełęczy pod Wołowcem i potem zielonym szlakiem wrócić do Doliny.
Trochę było mi smutno, że taka wycieczka, a nie zobaczyła nawet jednej panoramy, aż tu nagle … jak na zamówienie w jednej chwili chmury i mgła się rozeszły i mogłam w końcu chociaż w pewnym stopniu zobaczyć gdzie byłam i gdzie jestem. Głowa latała z lewej na prawą, nie mogłam się zdecydować czy patrzeć czy robić zdjęcia bo wiedziałam, że to chwilowe. Zaczęło się też robić tłoczno (sporo Słowaków szło zielonym szlakiem z Doliny Chochołowskiej), pogoda mimo wszystko dalej była niepewna więc powrót był wskazany.
Po drodze mogłam jeszcze podziwiać uroki …. i świstaka, którego w Tatrach spotkaliśmy po raz pierwszy. Niestety deszcz przypomniał o sobie w niedalekiej odległości od Przełęczy i do samej Doliny Chochołowskiej kroczyliśmy w deszczu.

W Schronisku stanęliśmy o 14.10, czyli w niecałe 5 godz. od wyjścia. Trochę przemoczeni ogrzaliśmy się ciepłą zupą, przeczekaliśmy większy deszcz i ruszyliśmy na parking.
Trasa zaplanowana zaliczona, ale myślę, że jeszcze kiedyś muszę ją powtórzyć. Może wtedy zobaczę gdzie byłam i jak daleko szłam:)
Przeszliśmy 26,8km także już wiem, że dłuższe trasy w Tatrach mi nie straszne.